Była szczęśliwa,ale pozorne szczęście jest niebezpieczne
Wstałam wcześnie rano i wyłączyłam upierdliwy budzik, który roznosił echem po pokoju swe nieznośne dźwięki. Usiadłam na łóżku i obejrzałam się za siebie. Po drugiej stronie leżał mój życiowy partner- narzeczony. Od pasa w dół przykryty był śnieżnobiałą kołdrą, a wyżej rysowała się idealnie wyrzeźbiona klatka piersiowa. Długie brązowe włosy, porozrzucane w nieładzie na poduszce, a pod zamkniętymi powiekami kryły się jego białe oczy. Mój ukochany, Neji. Wystarczyłby mi on sam. Nic innego nie byłoby mi do szczęścia potrzebne. Ale życie nie daje nam tego, co my chcemy, a to, czego ono samo wymaga. Westchnęłam cicho i wstałam, narzucając na ramiona biały szlafrok. Przechodząc przez kuchnię do łazienki włączyłam kawę do zaparzenia, a sama zniknęłam za drewnianymi drzwiami pomieszczenia. Niebieskie kafelki poukładane były równomiernie na ścianach i podłodze, a na jednej ścianie znajdowało się duże okno, przez które do pomieszczenia wpadałby promienie słoneczne. Bawiły się na niebieskich kafelkach by przeskoczyć szybko na wannę, umywalkę, lustro, lśniącą bielą ubikację, by znów powrócić na niebieskie kafelki. A zabawa ich nie miała końca. Wzięłam krótką, szybką kąpiel i opuściłam rozświetlone blaskiem pomieszczenie wychodząc do kuchni. Nalałam gorącej kawy do kubka i poszłam się ubrać. Wślizgnęłam się na paluszkach do sypialni. Na łóżku wciąż smacznie spał Neji, wokół porozrzucane były ubrania- pozostałości po wczorajszej nocy. W tym pomieszczeniu dominował beż. Wszystko utrzymane było w jasnych lub brązowych kolorach by nadać odpowiednią atmosferę do snu. Łóżko oraz jeden fotel stojący przy zasłoniętych teraz drzwiach balkonowych, były białe. Natomiast komoda stająca obok drzwi i duża szafa urozmaicały umeblowanie swym brązem. Wyciągnęłam czyste jeansy, kremową marynarkę oraz brązową bluzkę na cienkich ramiączkach i chwyciwszy bieliznę wyszłam z pomieszczenia. Ubrałam się szybko w łazience i w spokoju usiadłam przy kubku kawy. A ten miał pomóc mi w rozpoczęciu kolejnego szczęśliwego dnia. Przynajmniej mi się tak zdawało.
Byłam szczęśliwa. Miałam ukochanego narzeczonego, który jest wzorem wszelkich cnót. Kocham go nad życie, a on odwzajemnia równomiernie me uczucie, chociaż niektórzy mówią, że bardziej kocha prawo. Miałam wspaniałą pracę. Byłam przecież chirurgiem w najlepszym szpitalu w mieście. Nikt się na mnie nie skarżył, krążyły o mnie same pozytywne opinię, a ja wykonywałam swoją pracę z uśmiechem. Ludzie mnie lubili i z ufnością przychodzili na oddział by poddać się zabiegom. Miałam idealnych przyjaciół, którzy wspierali mnie w trudnych chwilach w przeszłości. Byli przy mnie, gdy inni się odwrócili. I trwają nadal. A teraz cieszę się tym, że ja mogę im pomóc. Mimo iż mówią mi, że jestem pracoholiczką to zawszę znajdę czas by zająć się ich dziećmi, czy wyjść razem na piwo. Miałam urocze mieszkanie. Urządzone w dobrym guście. Znajdujące się w dobrej dzielnicy z niedrogim czynszem, a idealnym standardem. Byłam szczęśliwa, ale nie wiedziałam, że owe szczęście może szybko runąć. Niczym domek z zapałek, niczym wieża z kart. Szybko, nieuchronnie. Nie mogłabym nic temu zaradzić. A to, co chwilę wcześniej nazywałabym szczęściem, teraz byłoby nikłym wspomnieniem. Ale kto mógłby wiedzieć, co będzie później. Nie można przygotować się na przyszłość. Trzeba po prosty żyć. Tego nauczyła mnie moja matka, zaraz przed śmiercią. A później stałam się tym, kim jestem. I jestem z tego dumna, bo mogę pomagać. A to jest moim największym szczęściem.
Wyszłam z domu i zamknęłam drzwi na klucz. Przeszłam długim korytarzem w kierunku windy. Po chwili znajdowałam się na parterze i kierowałam się na parking. Zeszłam do podziemnych części i skierowałam się prosto do mojego starego, czerwonego Audi, które dawno temu powinno znaleźć się na złomowisku. Ale nie mogłam tego zrobić. Przywiązałam się do niego, a przywiązanie jest rzeczą ważną. Zresztą jest to pamiątka po mej matce, a pamięć jest jednym z cudów, którym został obdarzony człowiek. Nieważne jak straszne są wspomnienia, powinniśmy się cieszyć, że je mamy. Bo przecież lepiej jest pamiętać nawet te złe chwilę niż nie wiedzieć nic. Ludzie chorzy na amnestie często mi się zwierzają, że chcieliby pamiętać. Ale wtedy jest już za późno. Bo często nie ma już jak im pomóc.
Przejeżdżałam zatłoczonymi uliczkami miasta, mimo, że była piąta rano. Ludzie powoli rozbudzali to wielkie miasto i ruszali do swej pracy. Zaspane człowieczeństwo rozpoczynało nowy dzień kubkiem kawy szykując się na nowy dzień. Pełny biurokracji, ciężkiej roboty i niskich płac. Takie jest właśnie nasze społeczeństwo. Nie cieszą się niczym i niszczą kraj. Bo przecież czy nie lepiej jest wsłuchiwać się w muzykę wygrywaną przez ptaki i inne dźwięki natury, niż słuchać krzyków i gwaru miasta. Czyż nie pięknie byłoby wyjść na łono natury i zatrzymać czas. By każda sekunda stała się minutą, minuta godziną, a godzina dniem. Dzień tygodniem, tydzień miesiącem, a miesiąc rokiem. A później wrócić powrotem do miasta i włączyć stoper. A wszystko wróciłoby do normy.
Zatrzymałam się przed wielkim budynkiem szpitala. Wysiadłam z samochodu i spokojnym krokiem ruszyłam w stronę gmachu. Przekroczyłam próg dużych otwieranych drzwi i z uśmiechem na ustach mijałam ludzi. A ci, gdy zauważyli mój gest, odpowiadali mi tym samym. Nowy dzień. Tyle nowych wspaniałych ludzi. Tyle pomocy. Zniknęłam za drzwiami prowadzącymi do szatni i podeszłam do swojej szafki. Wyjęłam strój lekarski składający się z niebieskiej, szerokiej bluzki z krótkim rękawem, wygodnych spodni i butów oraz białego fartucha. Na szyi przewiesiłam stetoskop i byłam gotowa do rozpoczęcia pracy. Ruszyłam na oddział chirurgiczny i zaczęłam obchód. Ordynatorem tego oddziału była Tsunade. Najlepsza z najlepszych. Jej wiedza sięgała wysoko poza mój zakres umiejętności. Ale to ona tu rządziła nie ja. A było to dobre. Gdybym była na jej miejscu nie dałabym rady. Zbyt duża odpowiedzialność. Ale jest dobrze tak jak jest. Jestem szczęśliwa. Przechodziłam od sali do Sali i sprawdzałam stan zdrowia pacjentów. Niektórzy z nich mogli powoli szykować się do wyjścia, inni muszą zostać jeszcze trochę. Wszystko zależy od operacji, jaką przechodzili, oraz od wytrzymałości organizmu ludzkiego, który mimo wielu badań wciąż stanowi zagadkę. Mijałam znajomych z neurologii i kardiologii, którzy schodzili z nocnego dyżuru, a na ich miejsce przychodzili inni. Sama kiedyś myślałam o specjalizacji. Ale kiedyś ją zrobię. Mam czas. Mam dopiero 28 lat. Całe życie przede mną. Ach życie… takie ulotne. Często widzę śmierć, odwiedza ona ten oddział niemal codziennie. Niektórzy ludzie zginęli, bo nie zdołałam im pomóc. Nie udało mi się dotrzeć na czas, lub ich choroby były nieuleczalne. Patrząc na tych ludzi, którzy tylko odliczają czas do końca serce mi się kraja. Ale nie pozwalam im się smucić. Mogą się przecież cieszyć, że mają jakiś czas. I mogą jeszcze chwilę żyć. Usłyszałam piszczenie pagera (tak się to pisze?- dop. Autorki) i ruszyłam windą na dół. Na ostry dyżur, który jako pierwszy zajmuje się ludźmi z wypadków. Małe złamania i skaleczenia leczą sami, ale te gorsze przypadki trafiają do nas. Na chirurgię. Oni opanowują tylko sytuację a my zajmujemy się resztą. Wyszłam na korytarz naprzeciwko wejścia i czekałam na kartkę.
Byłam szczęśliwa. Ale wtedy zjawił się on. A to, co do tej pory nazywałam szczęściem runęło jak domek z kart i pokazało mi prawdziwe życie… A wtedy poznałam, co to znaczy szczęście…
Głównymi drzwiami wjechał wózek popychany przez ratowników medycznych. A zaraz za nimi z karetki wyskoczył on. Ubrany w wojskowe buty i mundur cały oblany krwią. Ręce pokryte czerwoną cieczą. Ale to nie to zwróciło moją uwagę. Tylko oczy. Czarne, hipnotyzujące. Pasowały idealnie do jego długich włosów związanych w luźny kucyk zarzucony na lewe ramię. Był piękny. A mi zabrało dech w piersi na jego widok. Dopiero po chwili wróciła rzeczywistość. Dopiero, gdy wózek z pacjentem przejechał obok mnie a ja zauważyłam, że ma on w krtani długopis. Zaraz, czy on ma przeprowadzoną tracheotomię długopisem!??!?! Czy to jego sprawka?- spytałam sama siebie, rzucając ostatnie spojrzenie chłopakowi, który również mi się przyglądał. Ruszyłam za wózkiem i poleciłam zawieść go od razu na blok operacyjny. Chciałam od razu zastąpić długopis rurką tracheotomiczną i zająć się krwotokiem wewnętrznym, który wykryli medycy w karetce. Szybko umyłam się do operacji, nałożyłam czepek i maseczkę. Wkroczyłam na salę i założyłam białe rękawiczki. Zawiązałam jeszcze fartuch wokół mojego ciała by nie pobrudzić niebieskiego stroju, a we wszystkim pomagała mi pielęgniarka. Zauważyłam go na galerii, już przebranego w szpitalne ubrania. Zignorowałam to i przystąpiłam do pracy.
Zabieg przebiegł bez komplikacji i po niecałej godzinie udało mi się powstrzymać krwotok i wymienić owy długopis. Umyłam ręce i spojrzałam się w swoje odbicie w lustrze. Różowe włosy związane w kucyk, a niektóre z nich niesfornie spadały na twarz. Duże zielone oczy, świecące na bladej skórze i malinowe usta. Czym sobie zasłużyłam na szczęście, które mam? Ale czy to, co mam można nazwać szczęściem? W głowie znów zawitał mi obraz bruneta. Dlaczego o nim myślę skoro widziałam go tylko raz w życiu?
Opuściłam to pomieszczenie i udałam się z powrotem na oddział chirurgiczny. Weszłam do windy i usłyszałam męski baryton za plecami.
-Udana operacja- powiedział. Odwróciłam się do niego przodem i zobaczyłam jego. Czy on mnie śledzi?
-Dziękuję. Dlaczego wykonałeś mu tracheotomię długopisem?- zapytałam.
-Bo wiesz, specjalne wysterylizowane rurki na ulicach nie leżą- powiedział. Speszyłam się lekko.
-Ach, no tak- wyszeptałam cicho, wzdychając.
-Jestem Itachi- powiedział i pocałował lekko moją dłoń.
-Sakura- odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się lekko. Winda zatrzymała się na oddziale, a ja dopiero wtedy dowiedziałam się, że on będzie u nas pracował. Był lekarzem wojskowym i pomagał żołnierzom na linii frontu. Wspaniały mężczyzna. I przystojny. Zarumieniłam się lekko myśląc w ten sposób, ale nie był to ostatni raz.
Od tamtej pory były już tylko ukradkowe spojrzenia, delikatne niby przypadkowe muśnięcia palców. Wspólnie przeprowadzane operacje. Nikłe uśmiechy. I wzrost… wzrost pożądania. A choć oboje to czuli, to coś, co ciągnie ich do siebie, nie pozwala racjonalnie myśleć i spać po nocach, to żadne z nich się nie unikało. Choć starali się również do siebie nie zbliżać. Bezskutecznie. Bowiem los dobrze wie, co robi, a z nim nie można walczyć. Przeznaczenie nas w końcu dopadnie. I tak było z nimi. Jednego razu to pożądanie wybuchło, a było to coś, co obojgu przyniosło wiele radości.
Byli wtedy na nocnym dyżurze. Razem sprawowali pieczę nad chorymi, co nie zdarzało się za często. Ordynator raczej ustanawiał jednego lekarza, ale wtedy było inaczej.
Przechadzałam się właśnie po oddziale odbywając samotnie obchód, gdy ktoś niespodziewanie wepchnął mnie za drzwi znajdujące się naprzeciwko mnie. Nie krzyczałam, nie miałam powodu. Zresztą nie chciałam nikogo budzić. Staliśmy w schowku na prześcieradła i inne tego typu rzeczy. Słyszałam jego równomierny oddech, ale nic po za tym. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności zauważyłam jego czarne jak węgiel oczy i kucyk na lewym ramieniu. Zrobiło mi się gorąco, gdy zrozumiałam, że znajdujemy się w tym samym pomieszczeniu. Razem. On tak blisko mnie. To, co gromadziło się we mnie od chwili naszego poznania chciało wybuchnąć, a ja nie byłam pewna czy na ten wybuch pozwolić.
-Sakura- usłyszałam jego cichy głos. A to było jak detonator, wszystko, co we mnie było wybuchło, co spowodowało, że rzuciłam się na niego i zaczęłam całować. Zadziwił mnie fakt, iż oddał ten szaleńczy pocałunek. Myślałam, że mnie odepchnie. Ale tak się nie stało. Przyparł mnie do metalowej szafki na prześcieradła i przedarł się przez barierę moich zębów. Połączyliśmy nasze języki w tańcu namiętności, przekazując pożądanie, które w nas rosło, a my je podlewaliśmy i pozwoliliśmy zakwitnąć. Jego ręce błądziły po moim ciele, a moje palce bawiły się jego włosami rozwiązując kucyka. Zamruczałam cicho, gdy rozpiął mój stanik i zaczął miarowo ugniatać moje piersi. Przysparzało mi to wiele przyjemności. Wyplątałam palce z jego kruczoczarnych włosów i pozbawiłam go szpitalnej bluzki. Wylądowała gdzieś na podłodze a blask księżyca wpadający przez maleńkie okno oświetlił jego idealną muskulaturę. Przesunęłam po niej delikatnie dłonią poczym zanurzyłam rękę w jego spodniach. Zdjął ze mnie spodnie wraz z dolną partią bielizny i chwytając za pośladki podniósł. Objęłam go nogami w pasie przyciągając bardziej do siebie. Jego usta wraz z językiem idealnie pieściły moją szyję, a ja jęczałam cicho czując jego pieszczoty. Poczułam jak jego członek twardnieje pod wpływem mojego pocierania o niego. Pozbyłam się jego spodni i bokserek. Wrócił pocałunkami na moje usta. Pocałunek był namiętny, zachłanny i po chwili zabrakło mi tchu. Przyciągnęłam go bardziej do siebie dając mu znak, że jestem gotowa. Po chwili poczułam go w sobie. Kilka spokojnych ruchów biodrami, bym mogła się do niego przyzwyczaić. A później coraz szybsze i głębsze. Jęczałam coraz głośniej błagając do o więcej. A on dawał mi wszystko to, co chciałam. A jemu również sprawiało to przyjemność. Zapomniałam o całym świcie. Liczyło się to, co jest tu i teraz. Nic więcej. Tylko on, ja i spełnienie. To, które zawładnęło moim ciałem i wygięło w łuk. To, które napięło wszystkie mięśnie rozchodząc się po każdej komórce. To, które spowodowało ten głośny krzyk, do którego po chwili dołączył jego. A wszystkiego dopełniała ciepła ciecz wypełniająca podbrzusze. Nie wychodził ze mnie. Trwaliśmy w tej pozycji uspokajając oddechy. W końcu opuścił me ciało i postawił na ziemi. Ubraliśmy się szybko. Poprawiłam kucyk i miałam już wychodzić, gdy poczułam jego silne ręce przyciągające mnie do siebie. Znalazłam się w jego twardych ramionach a na ustach poczułam delikatny pocałunek. To, co przeżyłam w tym schowku, było najdzikszą, najbardziej żywiołową, spontaniczną i niespotykaną rzeczą, jaką robiłam kiedykolwiek. A stosunek z nim był nieziemski. Lepszy niż, ten z Nejim. I dopiero wtedy zrozumiałam, że zdradziłam. Ale czy się przejęłam? Czy niszczyło mnie to od środka? Nie… byłam szczęśliwa. A to nie było już to samo szczęście, co wcześniej. Opuściliśmy schowek i ruszyliśmy do pokoju dyżurnego. Reszta nocy przebiegła w spokoju, jeśli nie liczyć namiętnych pocałunków i cichych jęków rozkoszy.
To nie był nasz ostatni raz, choć na pewno pierwszy. Spotykaliśmy się u niego w domu, co jakiś czas. Później te spotkania przerodziły się w cotygodniowe, by następnie przejść w codzienne. Nie mogłam żyć bez spotkania z nim. I dopiero wtedy zrozumiałam, czym jest szczęście. To nie była idealność mojego życia. To była tajemnica, którą chowałam z nim i uczucie, które nas połączyło, które nigdy nie łączyło mnie z narzeczonym. Myślałam, że go kochałam, ale dopiero Itachi pokazał mi, czym jest miłość. To niepewność, czy dzisiaj uda nam się spotkać. Radość z namiętnych pocałunków. Dobra zabawa w jego towarzystwie. To była prawdziwa miłość. Niedługo potem zamiast stosunków, do naszych spotkań dołączyły wspólne spacery, podczas których trzymaliśmy się za ręce. Wizyty w parkach rozrywki i przepływy tunelami miłości. Wypady do barów, by móc razem tańczyć. Byłam szczęśliwa. Nie wiedziałam tylko, że inni to moje szczęście dostrzegają, że są ciekawi skąd się ono u mnie wzięło. Są podejrzliwi i zrobią wszystko by dotrzeć do prawdy, a my byliśmy zbyt zaślepieni sobą by to zobaczyć. Na szczęście do jednych z tych ludzi nie należał mój narzeczony, choć wolałabym by tak było. Nie wiedziałam tylko, że owe szczęście mogło być zabrane, tak samo łatwo jak zostało dane. Ale tą utratę przeżyłam bardziej, niż zawalenie domku z kart, którym było poprzednie życie.
Wstałam rano z pewnością, że owy dzień nie będzie jednym z tych najgorszych. Słońce świeciło, ptaszki śpiewały, choć coś wisiało w powietrzu. Była sobota. Gdy się obudziłam mojego narzeczonego nie było w mieszkaniu. Zapewne był już w pracy. Wstałam leniwie z łóżka i spojrzałam na zegarek. Czerwone cyferki wyświetlały godzinę dwunastą. Zerwałam się szybko z łóżka uświadamiając sobie, że miałam się z nim spotkać na dwunastą trzydzieści. Biegiem ruszyłam do łazienki. Umyłam się, szybko przebrałam i wybiegłam bez śniadania z mieszkania. Zamknęłam drzwi i ruszyłam do windy. Nie dziwiłam się swojemu zaspaniu, ponieważ wczoraj zostałam wymęczona przez Itachiego. On nie miał umiaru. Wybiegłam z budynku i zauważyłam jego czarny samochód. Podbiegłam szybko i otworzyłam drzwi. Wsiadłam do środka i pierwsze, co zauważyłam to zimne oczy i niezadowolona mina. Dla mnie nigdy taki nie był. A to na pewno nie było wynikiem mojego spóźnienia.
-Stało się coś?- zapytałam cicho.
-Nie możemy się dzisiaj spotkać. Muszę wracać do domu i się pakować- powiedział. Posłałam mu zdziwione spojrzenie.
-Dostałem wezwanie na front, mam pomóc, jeszcze dzisiaj wylatuje- rzekł, chłodno swym barytonem. Analizowałam jego słowa, ale dochodziło do mnie tylko jedno z nich. Front. A wezwanie na front, było ryzykiem śmierci.
-Dobrze się razem bawiliśmy, ale to koniec. Wracaj do swojego narzeczonego i idealnego życia- powiedział. Siedziałam nieruchomo powtarzając słowo Front.
- No idź- powiedział. Otworzył drzwi i wypchnął mnie z samochodu. Wpatrywałam się w odjeżdżające czarne auto. Z oczy spłynęły mi łzy. Te same, które miały się już nie pojawić. Obiecałam to sobie. Ale on sprawił, że obietnica stała się mitem.
Byłam szczęśliwa, ale pozorne szczęście jest niebezpieczne. Bo przychodzi wichura, która roznosi zbudowany fundament i zostawia nas z niczym. A on był tym wiatrem. Ale mimo wszystko, chciałabym się móc z nim jeszcze raz zobaczyć. Bo chociaż zniszczył me szczęście, to pokazał mi, co tak naprawdę znaczy być szczęśliwym. On przyniósł mi miłość.
Wróciłam do mieszkania i usiadłam w fotelu przy oknie wpatrując się w pojazdy przemykające przez jezdnie. Chciałabym, żeby ten dzień dobiegł już końca. Nie wiedziałam tylko, że wszystko miało się skończyć jeszcze gorzej.
Wieczorem wrócił Neji z pracy. Był dziwnie wyluzowany, a jednocześnie spięty. Powiedział tylko jedno zdanie „Musimy porozmawiać…” A ja myślałam już, że dowiedział się o mnie i o Itachim. Jednak to nie było to. Usłyszałam te okropne słowa „Zdradzałem Cię. A teraz chce odejść do mej kochanki. Zrywam zaręczyny. Przepraszam” wziął swoje rzeczy i wyszedł. A ja siedziałam w tym samym miejscu. Nie płakałam. Nie żałowałam. W końcu ja również go zdradzałam. Ma prawo być szczęśliwy, tak samo jak ja byłam będąc z Itachim.
*pięć lat później*
Stałam na placu przed szpitalem. Za rękę trzymałam małego chłopca z czarnymi jak noc oczami i również czarnymi włosami. Był idealny, bo przecież był moim synem. Kucnęłam przy nim i poprawiłam kołnierzyk koszulki. Byłam sama. Ale to mi nie przeszkadzało. Byłam szczęśliwa, bo miałam tą swoją małą rodzinę. Moje mieszkanie. I przyjaciół, którzy mi pomagają, tak samo jak ja im. Podniosłam się i zauważyłam przed sobą mężczyznę w odświętnym mundurze wojskowym. Czarny garnitur, medale na prawej piersi i czapka trzymana pod prawą pachą. Uśmiechnęłam się lekko. Tak zapewne wyglądał on. Nawet nie wie, że jest ojcem.
-Pani Sakura Haruno- spytał. Kiwnęłam głową.
-Przepraszam, że w takim miejscu, ale zostałem upoważniony by pani to przekazać. Itachi Uchiha nie żyje. Zginał podczas ataku na siedzibę wojskową, w której przebywał. Przesyłam szczere kondolencje po jego śmierci- powiedział. Kiwnął głową i odszedł. A w głowie wciąż huczały mi jego słowa. I powracały na nowo niczym bumerang. Opadłam na kolana zasłaniając uszy dłońmi. Z oczu spływały mi łzy, a ja tylko chciałam by te słowa znikły. By ta wiadomość nigdy do mnie nie dotarła. Ktoś podszedł do mnie i uniósł moja twarz do góry. Zauważyłam lazurowe tęczówki i blond włosy.
-Nie załamuj się. Będzie dobrze. Musisz się przecież zająć dziećmi- mówił. I choć nie wiedział, dlaczego płaczę to i tak mi pomógł. I miał rację. Miałam, dla kogo żyć. Miałam bliźniaki. Córeczkę i chłopczyka, które również były jego dziećmi.
Nie poddam się. Będę żyć i wychowam nasze dzieci. A chociaż bez ciebie szczęście jest niczym. To wole nie mieć nic, niż udawać, że wszystko jest w porządku. Ale czy ty wiedziałeś, że Cię kocham?
***
Opowiadanie opublikowane 4 maja 2011r. na jednym z blogów na którym współtworzyłam. Postanowiłam opublikować je tutaj, jako urodzinowy dodatek ;)
Pozdrawiam, Hanami